Jesteśmy na wyspie Koh Lanta. Cudowne odludzie... tu znaleźliśmy nareszcie to czego szukaliśmy. Cisza, spokój, plaże niemal na "wyłączność"... Dobre jedzenie za właściwą cenę... czego chcieć więcej... Wbrew pozorom dni spędzaliśmy bardzo aktywnie. Wyspa ma wiele do zaoferowania: wioski rybackie, plantacje drzew kauczukowych i bananowców, farma słoni, jaskinie, wodospady i wiele innych atrakcji, które trudno zobaczyć z leżaka ustanowionego na plaży... Wszystko to można przemierzyć na wynajętym za grosze skuterku. Aż żal wyjeżdżać... Zdecydowaliśmy wyruszyć na północ. Najpierw Bangkok (przejazdem) do Kanchanaburi, a potem Chang Mai, kto wie może uda nam się dotrzeć do Kambodży... A tymczasem załączamy pare zdjęć z Kho Lanty...
Drzewo kauczukowe
Uliczne specjały
Możliwości było wiele, lecz nasz wybór padł na swieżą rybkę...
...i bliżej niezidentyfikowany napój...smakował tak jak wygląda
Ko Lantę żegnaliśmy z francuskim akcentem :)
"Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej."Ryszard Kapuściński
Archiwum bloga
-
▼
2011
(35)
- listopada (16)
- października (18)
- września (1)
08 listopada 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz